O dzielnej lekarce, która ratowała ołowików
Rozmowa z Martą Fox
Właśnie ukazała się Pani książka dla młodzieży pt. „Moja Ołowianko, klęknij na kolanko”, której akcja rozgrywa się na Śląsku, a jedną z jej bohaterek jest Jolanta Wadowska-Król – pediatra z Katowic-Szopienic, która w latach ’70 i ’80 diagnozowała ołowicę wśród dzieci. Skąd pomysł na tak nietuzinkową postać i motyw przewodni powieści?
Pamiętam, że już w latach 80. czytałam reportaż o ołowicy, która atakuje dzieci, zamieszczony w kieszonkowym wydaniu, w serii „ekspres reporterów”. Nie zwróciłam wówczas uwagi na nazwisko lekarki i zapewne zajęta swoimi sprawami wyrzuciłam problem z głowy, w końcu na Śląsku ciągle coś dymiło, kopciło, truło, a my, zmutowani, jakoś żyliśmy w tych truciznach i tylko po powrocie z wakacji nad morzem, odczuwaliśmy, jak u nas trudno się oddycha. W roku 2013 w Gazecie Wyborczej przeczytałam reportaż Judyty Watoły i Anny Malinowskiej „Ołowiane dzieci człapią jak bociany”. Był tak sugestywnie napisany, że zainteresowałam się głębiej sprawą i lekarką, która została tak okrutnie ukarana za swoją przyzwoitość. W tym samym czasie oglądałam film „Erin Brockovich” z Julią Roberts. To rzecz o młodej kobiecie, która samotnie wychowuje troje dzieci, zdobywa pracę i odkrywa, że jeden z koncernów zatruwa środowisko, i że wielu mieszkańców choruje na raka. Erin postanawia pozwać tę potężną firmę. I tak mi się te dwie historie wymieszały, że od tej pory myślałam o doktor Wadowskiej-Król jak o polskiej Erin. Od tych rozmyślań do pisania powieści upłynęło jednak kilka lat, bo i inne moje pomysły domagały się realizacji i każdy był dla mnie ważny. A może po prostu musiałam dojrzeć do tematu.
„Moja Ołowianko, klęknij na kolanko” to powieść dla młodzieży, której drugą bohaterką jest Weronika. Dziewczyna wyjeżdża na wakacje do swojej ciotki-babci i tam odkrywa jej przeszłość, jako lekarki i historię jej pracy zawodowej i walki z systemem. Jak może Pani w kilku zdaniach określić tę książkę?
To powieść nie tylko dla młodzieży. Taką mam zawsze nadzieję, nawet kiedy mieszczę się w gatunku młodzieżowym. Siedemnastoletnia Weronika, wrażliwa dziewczyna „po przejściach”, (porzuca chłopaka, umiera jej ukochana babcia) nieoczekiwanie spędza wakacje u przyszywanej cioci, która była przyjaciółką jej babci. Weronika jedzie tam z niechęcią, pewna, że będzie to jej „kolonia karna”. Okazuje się jednak, że „kolonia” stanie się wielce atrakcyjna i kształcąca, bo Weronika odkryje przeszłość cioci, porządkując jej archiwum. Dziewczyna uzna ją za bohaterkę naszych czasów, która dzięki swej energii, odwadze i pracowitości zmieniała świat.
Weronika skonfrontuje dramat lekarki ze swoimi zawirowaniami emocjonalnymi, co stanie się dla niej terapią, pozwalającą się otworzyć ciekawych ludzi, na przyjaźń i miłość. Dziewczyna podziwia walkę lekarki, zwanej Matką Boską Szopienicką, o życie „ołowików”, jej batalię z reżimem. Zastanawia się, jaką cenę przyszło zapłacić lekarce za wierność swoim zasadom. Rozmyśla o ekologii, zadając sobie coraz odważniejsze pytania.
Jakie wartości mogą odnaleźć w powieści jej młodzi czytelnicy?
Nie chciałabym za bardzo mówić o wartościach, by nie sugerować jak można tę powieść czytać. W moim pisaniu zawsze mi zależy na tym, by pokazać jasne i dobre uczucia, które tkwią w każdym z nas, by pokazać, jaką wartość ma szczera rozmowa, która gwarantuje porozumienie, także to międzypokoleniowe. Jeśli nie będziemy rozmawiać i słuchać drugiego człowieka, zamkniemy się w swoich telefonach i wyimaginowanych światach, ze swoimi fobiami i jedynie słusznymi racjami. Mam nadzieję, że w tej powieści udało mi się pokazać, na czym polega przyzwoitość, na czym szacunek, nie tylko młodszych wobec starszych, ale i na odwrót. Jeśli „dorosły” widzi w dzieciach podmiot a nie przedmiot, jeśli szanuje ich prywatność, umiejętnie stawiając granice, to taka postawa musi zaprocentować. Myślę, że czytelnicy zauważą w powieści te sytuacje i skonfrontują ze swoimi doświadczeniami.
„Ołowianka” zaskakuje czytelnika formą literacką, a akcja książki dzieje się na dwóch płaszczyznach – współcześnie i w latach PRL. Mamy tu dwie bohaterki i dwa różne światy. W „Ołowiance” obok tego co jest „tu i teraz” pokazuje Pani śląskie realia, wykorzystuje Pani gwarę, porusza problemy społeczne lat ’70 i ’80. Skąd pomysł na tak niekonwencjonalny dla powieści młodzieżowych zabieg?
Na zajęciach z twórczego pisania, które czasem prowadzę, podaję uczestnikom garść faktów i na ich podstawie polecam ułożyć historyjkę z dialogami, jedną scenę. I choć wszyscy dysponują takimi samymi faktami, każda scenka jest inna, bo ma inną formę. A też pisana jest przez osoby o innej wrażliwości i doświadczeniach. W tej powieści zależało mi, by historię lekarki odkrywała nastolatka. Często słyszę, że młodych nie interesuje przeszłość, że nic nie wiedzą o swojej rodzinie. A przecież w każdej rodzinie są ciekawe historie i może jakaś ciotka czeka na wysłuchanie i odkrycie. To przecież wnuczka pani Wadowskiej-Król nakręciła z koleżeństwem z klasy krótki film o babci pod tytułem „Matka Boska Szopienicka”, który zobaczyć można na YouTube. Tak więc przy wyborze formy powieści poszłam tym tropem. Młodzi szukają dobrych przykładów, wskazówek, pytają, jak żyć, więc może odpowiedzi tkwią w historii sąsiada, wujka, kogoś nawet niepozornego, bo przecież każdy ma swoją historię i można ją ciekawie opowiedzieć z korzyścią dla opowiadającego i słuchających.
Świat lat 70. i 80. to moja młodość. Lubię o tym opowiadać, byle miał kto słuchać. W mojej rodzince najmłodszy wnuk często mnie prosił, bym opowiadała, jak to było, kiedy nic nie było. „Nic” dla niego to oczywiście brak Internetu, telefonii cyfrowej, itp. Przy tej okazji opowiadałam i o innych sprawach, na przykład o ubiorach, szkolnych zwyczajach, oślej ławce, drewnianych piórnikach, gumce myszce i ołówkach, które się oszczędzało. Nawet myślę o spisaniu tych rozmówek.
Śląską godkę bardzo lubię i potrafię w niej mówić, więc jeśli jest okazja, włączam powiedzonka, frazy, by dodać lokalnego kolorytu.
Jak wyglądała Pani praca nad powieścią? Co sprawiło Pani największą trudność przy jej pisaniu, a co największą radość i satysfakcję?
Najpierw zapoznałam się z tym, co było dostępne w prasie i publikacjach zwartych na temat hut i środowiska, ołowicy. Ważną częścią mojej kwerendy była rozmowa z panią doktor. Spotkałam się z ogromną życzliwością. Przyszłam „przygotowana”, co pani doktor się bardzo spodobało. No ale to dla mnie oczywiste, że nie można przyjść zielonym na takie spotkanie, tak jak nie można prowadzić spotkania z pisarzem, bez znajomości jego twórczości. Pani doktor mi udostępniła swoje archiwum, co było mi wielce pomocne. Pokazała mi swój dom, swoje prace rękodzielne. Dzięki temu mogłam akcję osadzić w konkretnym miejscu. Uliczka, po której chłopak jeździ na desce naprawdę tak wygląda. Balkon, na który wychodzi Weronika, istnieje, bluszcz spowija dom. Byłam w tym domu tylko raz, jak się okazało, dużo zapamiętałam, a resztę mi wyobraźnia podpowiedziała.
Zawsze bardzo się mozolę nad pisaniem, nic mi łatwo ni przychodzi, choć miło mi, kiedy słyszę od czytelników, że lekko im się czyta, choć temat niełatwy. Kiedy już ma się w głowie całą tę bazę, potem pierwszą scenę, pierwsze zdanie, można wpaść w rytm pisania. Odkrywanie historii to był niezwykle ciekawy etap pracy. Mozolne pisanie też lubię. Najbardziej się zżymam nad poprawkami, to taka mrówcza robota. Bo choćbym nie wiem, ile razy czytała, zawsze jest coś, co można zmienić. Poza tym skoro bohaterka jest nastolatką, musiałam przynajmniej w dialogach zadbać o to, by język był dostosowany do współcześnie młodzieżowego, a on bardzo jest inny, nawet od języka moich córek. Tak więc częściej konsultowałam się z wnukami, jeśli miałam wątpliwości. Teraz przecież problemy się „rozkminia”, a nie rozgryza, już nikt „nie goni w piętkę”, nawet mało kto słucha mp3. Nawet w hotelu nikt się nie melduje, tylko „loguje”. Można by o tym gadać i gadać, albo nawijać.
Oficjalna premiera książka odbędzie się niebawem w Katowicach i czekamy na nią z niecierpliwością. Jednak jest Pani już po spotkaniu z Panią Jolantą Wadowską-Król, która widziała wydaną książkę. Z jaką reakcją Pani doktor spotkała się „Ołowianka”? Jak na wydanie reagują Pani bliscy, znajomi twórcy i „powieścioholicy”?
Kiedy zadzwoniłam do pani doktor i zapytałam, czy znajdzie dla mnie czas, bo chciałam jej dać egzemplarz Ołowianki, powiedziała, że dla mnie ma zawsze czas. I już to było bardzo miłe. Zobaczywszy książkę, pani doktor się uśmiechnęła i powiedziała: Piękne wydanie. Pogłaskała okładkę. Dotknęła też na niej żółtego kanarka. Kto jak nie ona wie, dlaczego tam się znalazł i jaka była jego historia. I dlaczego okładka jest czarna, nawet liście na niej też czarne. Lubię ten gest głaskania okładki, też zawsze tak robię. Pani doktor podobał się tytuł. Która z babć nie śpiewała swoim wnukom piosenki ze słowami „Moja Julijanko, klęknij na kolanko, podeprzyj se boczki, chwyć się za warkoczki, umyj się, uczesz się i wybieraj kogo chcesz”.
Powieść skończyłam pisać w marcu 2020 roku. potem wybuchła zaraza. Odeszła mi ochota na dalsze zajmowanie się książką. Potem zachorowałam i spędziłam 3 tygodnie w szpitalu pod tlenem. Długo dochodziłam do siebie. Powieść mogła być wydana jeszcze w połowie 2020, ale nie miałam na nic siły. No ale dzięki profesjonalnej współpracy z moją agentką, Renatą de la Chapelle i dzięki wydawnictwu, które dotrzymało wszelkich terminów, książka jest!
Przeczytała ją moja niemiecka siostra Bożenka, która była akurat u mnie i dostała pierwszy egzemplarz. Czytała na lotnisku i w samolocie. A potem ciągle dopytywała: Skąd to wszystko wiedziałaś, jak to wymyśliłaś? Przeczytała ją też moja przyjaciółka ze studiów, Danusia, i moja studentka, Weronika, której imię dałam bohaterce powieści. No i jak tu się nie chwalić? Przecież każdy twórca czeka tylko na pochwały, więc się uśmiecham, kiedy je dostaję.
Jak zareagują czytelnicy? No, cóż, zobaczymy. Myślę, że Jolanta Wadowska-Król jest bohaterką i każdy powinien o niej usłyszeć. Choć ona sama twierdzi, że robiła tylko to, co do niej należało. Oby więc tak każdy pracował i nie chodził do pracy za karę.
Jakie są Pani dalsze plany zawodowe?
Teraz czeka mnie/nas promocja, spotkania autorskie, to bardzo fajna część pisarskiego życia. Lubię spotkania z czytelnikami. Wtedy czuję, że jestem pisarką. Przyjeżdżam do małej miejscowości, a tam są moje książki i moi czytelnicy, czyż może być coś milszego dla pisarza? Przecież bez czytelników pisarz nie istnieje. Gdybym tak jeszcze mogła się katapultować, bo prowadzenia samochodu nie znoszę, jazda pociągiem, czy autokarem jest uciążliwa, no ale za to spotkania „na żywo” rekompensują wszelkie niewygody. Oby były na żywo, bo te onlajny już każdemu bokiem wychodzą.
Zdradzę też, że od roku pracuję nad powieścią dla tak zwanych dorosłych, o wielkiej miłości. Akcja dzieje się w latach 80. Poszłam za ciosem, hehe.
Poza tym kibicuję Arturowi Gotzowi, który na podstawie mojej powieści „Iza Anoreczka” realizuje słuchowisko. Nawet dla mnie znalazła się w nim rólka „baby z histy”.
Książka pt. "Moja Ołowianko, klęknij na kolanko" ukazała się we wrześniu 2021 r. nakładem Wydawnictwa Ibis.